Ziołowisko. Krem z kakao, shea i migdałów - na zmarszczki, piękną cerę i dobre samopoczucie

Nie jestem farmakologiem. Nie jestem zielarzem. Ale jestem osobą, która coraz bardziej świadomie stara się wykorzystywać w swojej kuchni, apteczce i kosmetyczce cudeńka, jakimi obdarza nas matka-natura. Naturalne. Kiedyś kupowałam mikstury do smarowania twarzy i ciała w sprawdzonych sklepach internetowych, za niemałe - w porównaniu do chemicznych odpowiedników - pieniądze. Dzisiaj zaopatruję się tam w mydła, robione na badzie olejów, a nie gliceryny, bo moja skóra woli właśnie takie. Uczyłam się jak poszczególne składniki wpływają na moją skórę - po 40-tce, mającą wokół świeże warmińskie powietrze, bez spalin, nie zmęczoną nadmiarem kosmetyków do makijażu, stosowanych przeze mnie na tzw. wyjście, a i to z umiarem. A mimo to kapryśną, bo:
- tłustą, choć widzę, że na "stare" lata, czyli po 40-tce zmienia się w kierunku bardziej suchej, stąd kremy extra nawilżające zastępuję tłustymi,
- nadwrażliwą na chemię - natychmiast robi się wściekle czerwona, kiedy producent przesadzi z jakimś składnikiem, wystarczy, że jest to koenzym Q10, na zmarszczki, który znoszę wyjątkowo źle,
- nie toleruje wielu olejów uznawanych za cudowne (efekt jak wyżej), np. arganowego,
- nie cierpi kwasów, żadnych,
- wrażliwa jest na złuszczanie, więc peeling jest tylko od wielkiego święta, baaardzo oszczędnie,
- twarz (na szczęście zwykle tylko ona) nie lubi niektórych olejków zapachowych uznawanych za super, np. lawendowego, z drzewa herbacianego, nie stosuję więc ich wcale do kremów czy toników.
I tak oto, eliminując kolejne składniki, zostałam z tymi, które krzywdy nigdy mi nie robią, ani w stuprocentowym stężeniu ani mieszankach między sobą. Są to przede wszystkim masła w czystej, kosmetycznej postaci:
- kakaowe (daje leciutki odcień opalenizny na skórze, ale w naturalnym kolorze, a nie żółtym jak samoopalacze sklepowe),
- shea (natłuszcza, a przede wszystkim wygładza zmarszczki, ale o wiele dłużej się wchłania niż kakaowe, więc stosuję na noc),
- olejek migdałowy (mamy go na spółkę z moją niespełna trzymiesięczną córeczką - jako leciutki kremik do twarzy dla mnie i do całego ciała dla niej, zwłaszcza po kąpieli i na buzię przed wyjściem na dwór),
- olejek rycynowy - do skóry głowy i włosów, kiedy potrzebny im ratunek, np. teraz po ciąży, kiedy zaczynają się buntować i wypadają. I choć to normalny proces, wspomóc organizm zawsze warto.
I dzisiaj właśnie wymieszałam sobie swój ulubiony krem. Jesienią i zimą stosuję go przez całą dobę (nie nadaje się jedynie pod makijaż, bo za tłusty), a kiedy na dworze cieplej, na noc. Cudownie wygładza skórę, nadaje jej świeży kolor, koi i odżywia. A robię go tak: mieszam w miseczce ustawionej w większym naczyniu z wrzątkiem (czyli tzw. kąpieli wodnej) w równych częściach masła kakaowe i shea - ja używam po 1/4 opakowania, czyli ok. 25 g, dodaję do tego 3 łyżeczki do herbaty olejku migdałowego i czekam aż masła całkiem się rozpuszczą. Mieszam energicznie szpatułką, łyżeczką czy czymś innym i przelewam do sterylnego pojemniczka. Po około 12 godzinach mikstura ma już konsystencję mazidła. Olejek migdałowy służy tu głównie temu, by rozrzedzić konsystencję twardego masła kakaowego i mazistego shea. Dla mnie trzy łyżeczki wystarczą, ale proporcje oczywiście mogą być inne. Spróbujecie sami!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wierzbowa pracownia. Wielofunkcyjne worki na prezenty

Błyskawiczne ciasteczka z czterolatką